Jeśli kochacie przygody i egzotykę, ruszajcie w oazy Sahary. Pod ich wrażeniem był Steven Spielberg. Przeżyjcie tam zachód słońca na pustyni, zobaczycie górskie kaniony i spróbujcie najlepszych pod słońcem daktyli. Może będziecie przeklinać Afrykę, prażąc się w słońcu na grzbiecie wielbłąda, ale poznacie smak prawdziwej Tunezji.
Południe Tunezji to zapach pustyni, rzeźbione przez wiatr fantazyjne wydmy i wysychające słone jeziora, pomiędzy którymi wykwitają zielone oazy. A wśród nich wodopoje, wielbłądy, Beduini i widoki tak malownicze, że nawet zdjęcia w turystycznych folderach nie oddają ich piękna.
Tozeur, raj pustyni
Gdy po całodziennej podróży docieramy do Tozeur, o którym tyle już słyszeliśmy, w końcu możemy zaspokoić ciekawość. Tozeur to perła południa, po arabsku znaczy „raj pustyni”. W tym raju niczym na wyspie oblanej morzem piasku Sahary rośnie pół miliona palm daktylowych. Jak to możliwe w tych warunkach? To proste, jak mówi nasz przewodnik. Palmy daktylowe lubią duże różnice temperatur, świetnie znoszą 60-stopniowe upały w letnie dni i spadające do zera temperatury w nocy. Tubylcy żyją tu głównie ze zbioru daktyli uchodzących za najlepsze w Tunezji.
Na południu czas się zatrzymał. Można odnieść wrażenie, że ludzie żyją tu wolniej i skromniej niż w północnej Tunezji. Czasem starsze kobiety wciąż jeszcze zasłaniają twarze, jakby w obawie przed gniewem Allacha. Dziewczęta noszą piękne tradycyjne imiona Zahra, co znaczy kwiat, Jasmina – jaśmin, Dalia – owoc miłości. Chłopcom daje się na imię Said – szczęśliwy, Mabruk – błogosławiony, Nabil – szlachetny…
Karawany u wrót Sahary
Latem w Tozeur ciężko znieść upał nawet jego mieszkańcom. Kto może ucina sobie południową drzemkę owinąwszy się w mokre prześcieradła, uprzednio schłodzone w lodówkach. Wiosna lub jesień wydają się bardziej odpowiednie na zwiedzanie południa. Trzeba się tylko rozejrzeć za wielbłądem i nomadem, który poprowadzi nas na pustynne szlaki. Ze znalezieniem przewodnika nie ma problemu, gorzej z doborem odpowiedniego wielbłąda. Trafiają się wielbłądy o smukłych nogach, łagodne wielbłądzice i agresywne typy, od których lepiej trzymać się z daleka.
Z Chott Jerid, leżącego u wrót Sahary, ruszają karawany. Kilkugodzinna przejażdżka na wielbłądzie przywołuje obrazy znane z literatury – burze piaskowe, poszukiwanie wody, ginący z pragnienia ludzie, wizje oazy, która okazuje się fatamorganą. Miałem okazję jej doświadczyć na wydmach, które okazały się wyłącznie tworem mojej wyobraźni. Czasem można usłyszeć dziwny, przeciągły dźwięk. To grają piaski. Kiedy osypują się wydmy, doskonale oszlifowane ziarenka sprawiają, że piaski „grają” pustynne melodie. Pustynia wydaje się nie mieć końca, aż po horyzont morze złotego piasku. Wiatr czasem zaciera ślady, więc łatwo się zagubić.
Górskie oazy i …duchy
Kilkadziesiąt kilometrów od Tozeur przed naszymi oczami wyrastają zapierające dech w piersiach górskie oazy: Mides, Tamerza, Chebika. Każda olśniewa innym pięknem. W Chebice możemy podziwiać wodospady i strumienie na brzegu stromej góry, a nawet posłuchać kumkania żab. O Tamerzie krążą legendy, że to porzucone miasto duchów. Duchów wprawdzie nie spotykamy, ale możemy natlenić płuca powietrzem górskiej oazy. Przed nami jeszcze Mides leżący nad oszałamiającym kanionem. A widoki jakby nie z Tunezji, a z Grand Canion w Ameryce.
Gwiezdne wojny w Matmata
Na naszej liście miejsc „must see” jest również Matmata. Gdyby chcieć przyporządkować jej jakąś muzykę, to najbardziej odpowiednia byłaby „Sonata księżycowa”. Zupełnie inne krajobrazy, którym nie oparł się Steven Spielgerg, kręcąc tam sceny do „Gwiezdnych wojen”. Księżycowa sceneria usiana jest kraterami. Szybko okazuje się, że są to wejścia do jaskiń wykutych w skałach przez Berberów, którzy podobnie jak Rzymianie z Bulla Regina w podziemnych domach znaleźli najlepszą osłonę przed letnim upałem. W dolinie Matmaty zostało wydrążonych 700 jaskiń. Są okrągłe i głębokie na dziewięć metrów, a pręty w ścianach i liny z supłami pozwalają przemieszczać się pomiędzy piętrami.
Fatima częstuje nas miętową herbatą, kobietom zaś proponuje piękny tatuaż z henny. W jej domu-jaskini mieli się ziarno i kuskus na tradycyjnych żarnach i tka wełniane narzuty na domowych krosnach. Niedawno do swojej jaskini doprowadziła elektryczność, podłączyła radio, telewizję satelitarną. Fatima nie tęskni za miastem i nie pociąga jej wielki świat. Jej świat to aż po horyzont krąg spieczonej słońcem, ziemi, gdzieniegdzie przyozdobiony przez kępy palm i drzewa oliwkowe.
Sekrety Berberów
Kobieta jest dla Berberów najważniejszą osobą w rodzinie. Kiedy mężczyźni wyjeżdżają do miasta w poszukiwaniu pracy, często na długie miesiące, niczym strażnik czuwa ona nad bezpieczeństwem domu, wychowuje dzieci. Uważa się, że 18-letnia dziewczyna jest już gotowa do zamążpójścia. Ale zanim do tego dojdzie, matka przyozdabia córkę w przedślubny tatuaż.
Dokładnie nie wiadomo, jakie jest pochodzenie Berberów. Sama nazwa wywodzi się od arabskiego słowa „barban”, zapożyczonego z łaciny. Tak określano barbarzyńców z Maghrebu, krajów w północno-zachodniej Afryce, którzy nie chcieli poddać się wpływom greckim i rzymskim i mówili tylko sobie znanym językiem. Jako grupa etniczna Berberowie są dziś na wymarciu, wchłaniani stopniowo przez wszechobecną arabską kulturę. Jako ludzie stanowią intrygującą zagadkę dla współczesnej cywilizacji. I niech tak pozostanie.
Tunezyjska gościnność
Fatima znów proponuje łyk miętowej herbaty. Uśmiecha się łagodnie. Nasza wizyta jest opłacona, ale jej uśmiech już nie. Nawet krótki pobyt na południu Tunezji pozwala poznać niezwykłą wręcz gościnność jego mieszkańców. W zwyczaju jest, że jeśli w domu pojawi się niespodziewany gość, gospodarz bawi go tak długą rozmową, aż żona w tym czasie przygotuje kuskus i zabije ostatnią kurę, po czym ugotuje i poda z taką celebrą, jakby długo czekała na tę okazję.
Z okien samochodu podziwiamy kolejne osady, bielące się tu i tam domki świętych marabutów. Dla przybysza z Europy wszystko jest tutaj egzotyczne. Wielbłąd uwiązany do kamienia, przydrożne, spylone kurzem kaktusy wysokie na dwa metry. Czasem jedyna kawiarnia w okolicy nazywa się z europejska „Cafe de Victoria”, ale główni jej goście – mężczyźni w „arafatkach” na głowach, przypominają, że to kraj muzułmański.
Arafatki, palemki, bębenki
Południowa Tunezji nie jest krajem, jaki znamy z kolorowych folderów. Latem trudno znieść doskwierający upał. Zimą zaś dokucza chłód, wówczas mężczyźni wkładają wełniane burnusy, kobiety zaś na ciepłe ubranie zarzucają luźne, białe safsari.
O zmierzchu słońce zamienia się w czerwoną kulą niknącą za wzgórzami Afryki, różowa poświata oblewa pustynię. Ale nawet tutaj dociera już komercja. Arabski chłopiec po chwili proponuje „arafatki”, palemki, które będzie można zasadzić w Polsce, gliniane bębenki. „Good price”, zachęca namolnie. Wezmę bębenek, będzie mi przypominał magiczną Tunezję.
autor: Zyga Chwast, zdjęcia: archiwum autora