„Mzungu” w Zambii
Afryka Reportaże Zambia

„Mzungu” w Zambii

Wciąż mało znana wśród naszych rodaków Zambia to państwo o terytorium ponad dwukrotnie większym od powierzchni Polski – zajmuje obszar ok. 750 tys. km². Na jej terenie występuje klimat podrównikowy suchy. Pora deszczowa, która trwa od listopada do kwietnia, charakteryzuje się wysokimi temperaturami oraz gwałtownymi burzami. Ten południowoafrykański kraj jest bezpieczny i przyjazny podróżnikom, również tym dysponującym skromniejszym budżetem. Sąsiaduje z ośmioma państwami. Najdłuższą granicę – 1930 km – współdzieli z Demokratyczną Republiką Konga, a najkrótszą – poniżej 1 km – z Botswaną. Na tym małym odcinku na rzece Zambezi znajduje się przejście graniczne i działa przeprawa promowa. 

Welcome to Zambia – tak śmiertelnie poważny urzędnik imigracyjny przywitał mnie na lotnisku w Lusace, ale zanim wbił pieczątkę w moim paszporcie, zabawną mieszanką angielskiego i jednego z wielu tutejszych afrykańskich dialektów wypytywał mnie, czy przypadkiem nie przyleciałem na wolontariat. Zdecydowałem się skłamać, ponieważ wiedziałem, że miesięczna wiza dla wolontariusza to koszt 120 USD (dolarów amerykańskich), podczas gdy za tę turystyczną płaci się zaledwie 50 USD. Logika podpowiada, iż powinno być raczej odwrotnie, lecz na Czarnym Lądzie zaskakujących przepisów należy spodziewać się na każdym kroku. Doświadczenie z wcześniejszych wyjazdów nauczyło mnie jednej zasady: w Afryce nie myśl jak Europejczyk, a podróż stanie się łatwiejsza i przyjemniejsza.
Po opuszczeniu budynku lotniska stałem się mzungu. To pozytywne określenie białego człowieka, przybysza z daleka. Przedstawiałem się nim za każdym razem, co wywoływało uśmiech na twarzach Zambijczyków i niejednokrotnie pomagało w różnych sytuacjach.

CODZIENNE SPRAWY STOLICY

Choć niemal 2-milionowa Lusaka stanowi stolicę kraju, nie ma właściwie nic ciekawego do zaoferowania. Znajdziemy w niej m.in. Muzeum Narodowe Lusaka (Lusaka National Museum), Katedrę św. Krzyża czy kilka centrów handlowych, z których najsłynniejsze to Manda Hill z paroma salami kinowymi (Fresh View Cinemas). W lokalnym języku niandża (nyanja) manda oznacza „cmentarz”, co raczej trudno uznać za dobry chwyt marketingowy. Mimo to po odwiedzających tę galerię tłumach klientów można wnioskować, że najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza. W mieście funkcjonuje też zoo i ogrody botaniczne (w Munda Wanga Environmental Park), ale przyrodę lepiej podziwiać w jednym z 19 wspaniałych zambijskich parków narodowych. Miejskie rozrywki zostawmy dzieciom i mniej wymagającym turystom.

Przy głównej lusakijskiej arterii Cairo Road stoi kilka wysokich budynków o wątpliwej estetyce – to siedziby banków, organizacji międzynarodowych i urzędów. Poza tym na obraz Lusaki składają się zatłoczone ulice, mało zieleni, hałas, spaliny, mnóstwo ludzi i trąbiące niebieskie taksówki. Jej dumą jest Uniwersytet Zambijski, założony w 1966 r. Zambia należy do najbiedniejszych krajów świata, trudno więc spodziewać się, że jej stolica będzie zachwycającą metropolią. Chcę jednak podkreślić, iż miasto na przestrzeni ostatnich lat zmieniło się na korzyść. Przybywa zagranicznych inwestorów, a stabilna sytuacja polityczno-gospodarcza państwa zachęca turystów do odwiedzin.

Do tego największego ośrodka przyjeżdżają z różnych stron kraju ludzie, którzy poszukują tu pracy, lepszego życia, szansy na podnoszenie kwalifikacji lub naukę na wyższych uczelniach. Wielu z nich spotyka – niestety – rozczarowanie, bo nie jest to wcale raj na zambijskiej ziemi. Natkniemy się tutaj na znaczną liczbę osób kalekich i chorych, żebrzących bądź siedzących bez celu na ulicy. Bardziej zaradni Zambijczycy handlują wszystkim, co da się sprzedać. Na większości skrzyżowań obnośni sprzedawcy oferują kierowcom mnóstwo towarów: od ładowarek telefonicznych przez kolorowe balony, lampy, T-shirty, kalkulatory, narzędzia, zabawki, płyty CD aż po najbardziej pożądane karty zdrapki doładowujące telefony komórkowe.
Mieszkańcy licznych afrykańskich krajów, także Zambii, wręcz zachłysnęli się nowoczesnością, a za swoisty synonim luksusu uważają właśnie telefon komórkowy. Posiadają go nawet ludzie, których nie stać na buty czy choćby jeden posiłek dziennie. Zakupione doładowania za 10 ZMW (kwach zambijskich), czyli ok. 1,3 USD, przynajmniej na chwilę łączą ich z globalną społecznością. Reklamy uliczne i telewizyjne dodatkowo zachęcają do korzystania z usług 4 lokalnych operatorów telekomunikacyjnych. Telefon komórkowy daje też poczucie bezpieczeństwa. W trudnym i odludnym afrykańskim buszu łączność telefoniczna to jedyna szansa na wezwanie pomocy.

Na ulicach Lusaki skrajna bieda miesza się z bogactwem i luksusem elit rządzących. Politycy prześcigają się w udowadnianiu społeczeństwu, że mają czyste ręce, a tymczasem w państwie kwitnie korupcja. Jest to zjawisko tak powszechne, że właściwie od zwykłego obywatela można się dowiedzieć, komu wręczyć pieniądze i ile będzie kosztowało załatwienie konkretnej sprawy.

Na parkingu pod dużym i ciągle rozbudowywanym centrum handlowym Manda Hill stoją samochody ekskluzywnych marek. W sklepach ceny utrzymują się na poziomie europejskim. Zakupy robią w nich wyłącznie ludzie, którzy nie muszą martwić się pensją w wysokości 150 USD miesięcznie. Praca w Zambii stanowi luksus, towar pierwszej potrzeby. Państwowe statystyki podają co prawda, że bezrobocie wynosi ok. 20 proc., jednak trochę ciężko w to uwierzyć, zwłaszcza wtedy, gdy widzi się sytuację na prowincji.

Kiedy wybieramy się do różnych instytucji, w których zatrudnia się osoby na etat, powinniśmy uzbroić się w cierpliwość. Pracownicy niespiesznie wykonują swoje czynności. Sprawiają wrażenie, jakby poruszali się w zwolnionym tempie. Lekko zamyślona pani w placówce bankowej Barclays, gdzie wymieniałem dolary na lokalną walutę, potrzebowała aż 20 min., aby dokonać tej transakcji. W nieskończoność przeliczała banknoty, jak gdyby nie wierzyła maszynce do liczenia pieniędzy, kilka razy wychodziła na zaplecze, rozmawiała ze współpracownikami. Przy okienku było urządzenie pozwalające przekazać swoją ocenę jakości obsługi. Skorzystałem z tej możliwości. Idealnie tę sytuację opisuje przysłowie abisyńskie: Przy stworzeniu świata Bóg dał Europejczykom zegar, a Afrykańczykom czas.

Na dwóch największych stołecznych bazarach New City Market i Kamwala Market kupimy dosłownie wszystko – odzież, żywność, zwierzęta hodowlane czy używane i nowe artykuły gospodarstwa domowego. Swoje warsztaty prowadzą na nich również wszelkiej maści rzemieślnicy: od specjalistów od naprawy samochodów i elektroniki do mistrzów ręcznego wyrobu wiader z blachy ocynkowanej. Panuje tu ogromny gwar i ruch, czuć spaliny i smród psujących się towarów oraz stert śmieci. Do tego należy jeszcze dodać nieoficjalny zakaz fotografowania. Lokalni strażnicy porządku błyskawicznie wyłapują w tłumie posiadacza aparatu. Najwyraźniej handlarze nie do końca są pewni czystości swoich interesów. Takie miejsca po prostu rządzą się swoimi prawami, które warto poznać, zanim wstąpi się na afrykański targ.

Podróż po Zambii, chcąc nie chcąc, trzeba rozpocząć od Lusaki. Kilka znanych i renomowanych linii lotniczych (m.in. Ethiopian Airlines, South African Airways, Emirates, Lufthansa, Kenya Airways) oferuje połączenia z Europy przez Dubaj w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Addis Abebę w Etiopii, Johannesburg w RPA czy Nairobi w Kenii. Na wyprawę w głąb lądu najlepiej ruszyć autobusem z Lusaka City Market Bus Station. Ze stolicy realizuje się regularne kursy do każdego większego miasta. Można także pojechać autokarem do RPA czy Tanzanii. Do Livingstone w pobliżu słynnych Wodospadów Wiktorii (Victoria Falls, w języku lozi z rodziny bantu Mosi-oa-Tunya) najkorzystniej wybrać się z jednym z dwóch solidnych przewoźników: Mazhandu Family Bus Services lub Shalom Bus Services. W ich przypadku mamy gwarancję punktualnego odjazdu (autobusy wyjeżdżają kilka razy dziennie), co w warunkach afrykańskich stanowi ewenement. Podróż trwa 6–8 godzin, dlatego warto kupić bilet na poranny kurs, aby dotrzeć do miasta przed zachodem słońca. Po drodze czekają nas piękne widoki, a na postojach obejrzymy scenki rodzajowe z życia codziennego Zambijczyków.

Ekscytujący lot dwuosobową motolotnią nad Wodospadami Wiktorii, FOT. ZAMBIA TOURISM BOARD

MIASTO WODOSPADÓW

Pojawiam się na dworcu autobusowym w Lusace ok. godz. 6.00. Słońce podnosi się ponad horyzont. Pora jest wczesna, choć nie dla setek podróżnych, którzy obładowani bagażami szukają swoich autobusów. To poranne godziny szczytu – wokół panuje hałas, tłok i pośpiech. Na placu działają naganiacze, którzy walczą o każdego klienta. Wielu drobnych lokalnych przewoźników konkuruje ze sobą nie ceną ani punktualnością czy komfortem podróży, lecz wyłącznie skutecznością w naganianiu pasażerów. Autobus rusza w drogę dopiero wtedy, gdy wszystkie miejsca zostaną zajęte, łącznie z tymi stojącymi. Poza tym zawsze wypełniają go setki kilogramów bagażu, umieszczonego na dachu i między fotelami.

Do wyboru mam 2 linie. Okazuje się jednak, że jedyne wolne bilety zostały na Mazhandu Family Bus Services, więc dylemat rozwiązuje się sam. Równowartość ok. 50 zł zapewnia mi transport do odległego o niemal 490 km Livingstone. W krótkim czasie zbiera się komplet chętnych i odjeżdżamy punktualnie. Za oknem miga monotonny krajobraz afrykańskiego buszu i sawanny. Przejazd ubarwiają nigeryjskie filmy. Pasażerowie dobrze się bawią, a ja razem z nimi.

Na trasie zaplanowano 2 postoje na odświeżenie się i posiłek. Nawet jeśli nie chcemy wyjść z autobusu, możemy zrobić zakupy przez okno. Wielu Zambijczyków z utęsknieniem wyczekuje każdego dnia na kolejny kurs, aby zarobić kilka kwach na sprzedaży warzyw, owoców, wody, soków i koniecznie doładowań do telefonów komórkowych.

Po 7 godzinach jazdy docieram do 150-tysięcznego Livingstone. Na dworcu witają mnie podobny hałas i chaos jak w Lusace oraz pokrzykiwania dziesiątek taksówkarzy oferujących swoje usługi. Od komfortowego hostelu Jollyboys Backpackers dzieli mnie niecały kilometr, więc z radością zrobię sobie spacer po długiej podróży. Kierowcy taksówek nie są zadowoleni z widoku białego człowieka z plecakiem poruszającego się na piechotę. Po drodze przyglądam się miastu, które od razu przypada mi do gustu. Jest czyste, zielone, bardzo nowoczesne jak na Zambię i ma swój klimat. Zapewne duża w tym zasługa szkockiego protestanckiego misjonarza i podróżnika Davida Livingstone’a (1813–1873), który w 1855 r. dotarł w to miejsce i odkrył potężne wodospady na rzece Zambezi. Jak na prawdziwego Brytyjczyka przystało, nazwał je na cześć ówczesnej brytyjskiej królowej Wiktorii (1819–1901).

Rozwój miasta wspomaga głównie turystyka. Sława Wodospadów Wiktorii, uważanych przez wielu za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata, przyciąga tysiące przybyszów z różną zawartością portfela. Czeka na nich niezmiernie szeroki wybór hoteli, lodży, barów, restauracji i propozycji aktywnego spędzania czasu.

Hostel Jollyboys Bacpackers stanowi idealne rozwiązanie dla turystów z plecakiem, ceniących sobie międzynarodowe towarzystwo. Zapewnia tanie noclegi w stylowych afrykańskich domkach i smaczne jedzenie za niewielkie pieniądze. Dodatkowo recepcja posiada bogatą ofertę wycieczek i atrakcji związanych nie tylko z tutejszym cudem natury.

Do Parku Narodowego Mosi-oa-Tunya, odległego od miasta o kilka kilometrów, można dojechać taksówką. W 1989 r. obszar ten został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Po przekroczeniu parkowej bramy od razu wpadam w ręce sprzedawców pamiątek. Rzeczywiście mnóstwo ich wyrobów to swoiste dzieła sztuki, ale bezpieczniej zrobić zakupy po obejrzeniu zapierających dech w piersiach kaskad. Dobrze oznakowane alejki prowadzą we wszystkie warte zwiedzenia punkty, mapa jest zupełnie niepotrzebna. Jedynym naturalnym zagrożeniem w tym fascynującym miejscu są grupy pawianów, które polują na plecaki turystów w poszukiwaniu darmowego pożywienia. Pod żadnym pozorem nie wolno małp dokarmiać ani rozstawać się ze swoim aparatem czy bagażem. Dyrekcja parku nie ponosi odpowiedzialności za zuchwałe kradzieże tych sprytnych zwierząt.

Przed przybyciem Europejczyków na te tereny wodospady zwane były Mosi-oa-Tunya, co w języku lokalnej grupy etnicznej Lozi oznacza „Dym, który grzmi”. Taki właśnie obraz ukazał się moim oczom, gdy zbliżyłem się do pierwszego punktu widokowego. Olbrzymie masy wody rzeki Zambezi spadają z wysokości 108 m z potężnym hukiem i wzbijają w górę chmurę drobnych kropelek. Widok jest po prostu zniewalający. Potęgę natury widać zwłaszcza pod koniec pory deszczowej (zazwyczaj w lutym lub marcu), kiedy to w ciągu jednej minuty przez długą na 1708 m krawędź przetacza się ponad 500 mln l wody.

Alejka prowadzi wzdłuż rzeki do miejsca, gdzie można zanurzyć się w wodospadzie. Trzeba tu dokładnie zapakować w worki foliowe cenne rzeczy i wypożyczyć płaszcz przeciwdeszczowy. Ja zaufałem mojemu wodoszczelnemu plecakowi, do którego schowałem aparat i portfel. Tak jak stałem, wszedłem w kipiel. Wrażenie było niesamowite. Chmura ciepłej wody z Zambezi staje się powietrzem do oddychania, wypełniający przestrzeń huk zagłusza wszystko, widoczność spada właściwie do zera. Powoli i po omacku przesuwam się do przodu. Kierunek ruchu wyznacza poręcz. Co jakiś czas wiatr rozwiewa na chwilę wodną zasłonę i widzę błękit nieba, poza tym jest biało i bardzo mokro. Przejście tego ekstremalnego odcinka zajmuje ok. 10 min. Po drugiej stronie turyści zdejmują płaszcze, a ja, ociekając wodą, zaglądam do plecaka i z radością stwierdzam, że wytrzymał ciężkie warunki.

Gdy spojrzymy w dół wodospadów, możemy podziwiać przepiękne tęcze, które na tle bujnej i soczystej zieleni tworzą iście rajskie widowisko. Sieć alejek spacerowych pozwala na oglądanie olbrzymich kaskad z różnej perspektywy. Warto też zejść do brzegu rzeki krętą ścieżką wiodącą przez gęsty las przypominający dżunglę, aby spojrzeć na to majestatyczne dzieło natury od dołu. Od tego miejsca gwałtowny nurt Zambezi na odcinku blisko 30 km stwarza idealne warunki do organizowania najsłynniejszego i najtrudniejszego raftingu na świecie. Poziom wody w korycie określa, który fragment tego szaleńczego spływu jest dostępny. 25 bystrzy (o wdzięcznych nazwach „Prosto w ścianę”, „Poranna erekcja”, „Podróże Guliwera”, „Toaleta diabła”, „Schody do nieba”, „Wieczerza o północy” czy „Komercyjne samobójstwo”) wycenianych w 6-stopniowej skali trudności od III do VI zapewnia dawkę adrenaliny na najwyższym poziomie. Tutaj nie wolno popełnić błędu, a po wystartowaniu nie da się już zawrócić. Gdyby jednak komuś te emocje nie wystarczały, niech przypomni sobie, że w Zambezi żyją krokodyle.

Na safari w Zambii spotkamy króla zwierząt i władcę sawanny – lwa, FOT. CHIAWA CAMP

Kilkadziesiąt minut spaceru wystarczy, aby dotrzeć do stalowego mostu (Victoria Falls Bridge) łączącego Zambię z Zimbabwe. Dla większości to przejście graniczne, ale stanowi również mekkę amatorów skoków na bungee. Ciężko określić, co jest bardziej szalonym wyczynem: spadanie z wysokości 111 m głową w dół do rzeki czy najtrudniejszy rafting świata wśród krokodyli. Ocenę pozostawiam osobom zainteresowanym.

Kolejna wielka atrakcja to trwające 3 godziny piesze safari, podczas którego podziwiamy dziewiczą naturę Parku Narodowego Mosi-oa-Tunya. Na turystów czeka tutaj duża dawka przeżyć. Spotkanie oko w oko ze stadem bawołów afrykańskich bądź wytropienie jednego z dwóch okazów nosorożców białych wywołuje emocje nie mniejsze niż uprawianie sportów ekstremalnych. Parkowy tropiciel dzięki swoim umiejętnościom potrafi podprowadzić grupę bardzo blisko zwierząt bez wzbudzania w nich niepokoju. Warto ruszyć na wyprawę o wschodzie słońca, kiedy przyroda budzi się do życia, a łagodne światło ułatwia wykonywanie dobrych zdjęć. W trakcie obserwacji dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku nad Zambezi zdałem sobie sprawę, że nawet najlepsze zoo nie pokaże nam nigdy prawdziwego piękna i potęgi przyrody.

W MOJEJ WIOSCE

Jako wolontariusz mieszkałem w małej wiosce Mpanshya (leżącej ok. 180 km na wschód od Lusaki), gdzie nie ma elektryczności, bieżącej wody ani drogi asfaltowej. Dość szybko zostałem zaakceptowany przez lokalną społeczność. Jednej rzeczy jej członkowie nie mogli jednak zrozumieć. Nie mieściło im się w głowie, że poświęciłem swój wolny czas, aby przyjechać z bardzo daleka i pracować dla nich za darmo.

W Zambii żyje ponad 70 grup etnicznych. Największe to Bemba, Tonga, Chewa (Niandża, Nyanja), Tumbuka, Lunda, Lovale (Luvale), Kaonde, Nkoya i Lozi. Choć angielski funkcjonuje jako język urzędowy, ze względu na wysoki poziom analfabetyzmu w społeczeństwie znajomość lokalnego dialektu staje się koniecznością. Kilka podstawowych zwrotów w języku cziczewa (niandża, nyanja) znacznie ułatwiło mi komunikację z miejscowymi. W ostateczności zawsze pozostaje jeszcze porozumiewanie się za pomocą gestów i duża porcja uśmiechu.

 

Przedstawiciele ludu Ngoni tańczący podczas ceremonii Nc’wala, FOT. ZAMBIA TOURISM BOARD

Wschód słońca stanowi naturalny początek dnia dla wszystkich. Zaczyna się krzątanie wokół chatek, zamiatanie obejścia, rozpalanie ognia. Niestety, to kobiety odpowiadają w rodzinie za wykonywanie większości obowiązków. Rola mężczyzny zwykle sprowadza się jedynie do prokreacji. Dzieci, które nie mają szczęścia i nie chodzą do szkoły (a takich jest zdecydowana większość), wyruszają z matką po wodę. Często pokonują kilka kilometrów z ciężkim kanistrem lub wiadrem na głowie. Starsze pociechy pod nieobecność kobiet opiekują się młodszym rodzeństwem. Zaradniejsi Zambijczycy uprawiają swoje małe i skromne przydomowe poletka. Część plonów, czyli głównie kukurydzy, przechowuje się jako zapas dla rodziny. Nadmiar można sprzedać na lokalnym bazarze. Pracy nikt nie oferuje, więc jedynym źródłem zarobku pozostaje rolnictwo.

Chaty zambijskie zbudowane są zazwyczaj z trzciny i drewna. Bogatszych mieszkańców stać na domy z wypalanej gliny lub cegły kryte legendarną w całej Afryce blachą falistą. Nie odgrywają one tu jednak roli domostwa w naszym rozumieniu. Służą tylko jako miejsce na nocleg lub schronienie przed deszczem. Przygotowywanie posiłku czy inne prace gospodarcze odbywają się pod gołym niebem. Dla przeciętnego Zambijczyka wszystkie dni wyglądają tak samo, jedynie pogoda zakłóca tę monotonię. Takie życie nie sprzyja planowaniu przyszłości czy marzeniom. Dzień kończy się dobrze, gdy cała rodzina zje posiłek składający się z nsimy (nshimy) – kleistej papki przygotowanej z białej mąki kukurydzianej.

Zambijczycy wznoszą zwykle swoje chaty z drewna i trzciny, FOT. KRZYSZTOF RURAŃSKI

Duży problem społeczny w Zambii stanowi pandemia AIDS. Spotkałem wiele rodzin, w których rodzice zmarli, a dziećmi musieli zaopiekować się dziadkowie lub dalsi krewni. Najnowsze raporty Światowej Organizacji Zdrowia (World Health Organization – WHO) podają, że średnia długość życia w tym kraju wynosi 55,5 lat. Natomiast głównymi przyczynami śmierci są brak dostępu do opieki medycznej, malaria, gruźlica i tzw. choroby wskaźnikowe (niektóre formy nowotworów, grzybic, nietypowe zapalenia płuc) występujące przy upośledzeniu układu odpornościowego wywołanym wirusem HIV. Każdego dnia widziałem setki Zambijczyków przybywających po pomoc do Szpitala Misyjnego św. Łukasza (St. Luke’s Mission Hospital) działającego przy misji katolickiej w miejscowości Mpanshya (prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Boromeuszek Mikołowskich). Ta placówka medyczna jest jedyną w promieniu ok. 200 km. Dotarcie do niej często zajmuje chorym kilka dni wędrówki przez busz. Obiekt posiada parę oddziałów, przeprowadza się w nim skomplikowane zabiegi i operacje, funkcjonują tutaj poradnie specjalistyczne, ośrodek dożywiania i hospicjum. Aż ciężko uwierzyć, że kompleks zasila tylko energia z ogniw słonecznych i generatora prądotwórczego.

Sporo czasu spędziłem wśród dzieci i młodzieży. Choć warunki, w jakich uczy się młode pokolenie, należą do bardzo trudnych, dało się zauważyć, że zależy mu na wykształceniu. Szkoła w Zambii kojarzy mi się z przygnębiającym widokiem starych, brudnych budynków z wybitymi oknami, gdzie całe wyposażenie sali lekcyjnej stanowi jedynie tablica i kilka ławek. Pomoce dydaktyczne to zwykle plansze z papieru, na których nauczyciel odręcznie wykonał rysunek lub napisał parę słówek po angielsku. Analfabetyzm i bieda rodziców sprawiają, że oni sami nie chcą wysyłać dzieci na naukę, bo nie dostrzegają znaczenia edukacji. Nadzieję na zmianę tego myślenia przynoszą programy oświatowe prowadzone na terenie Zambii przez organizacje świeckie i kościelne z różnych krajów. Najlepszym wzorem do naśladowania dla innych są młodzi ludzie, którzy po udziale w takich projektach zdobyli zawód i stali się samodzielni. Osobiście jestem zwolennikiem teorii mówiącej, że lepiej rozdawać wędki niż ryby. Dlatego kiedy wspominam przedszkole Arka Noego, które dzięki zapałowi grupy wolontariuszy i finansowemu wsparciu Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP powstało w wiosce Mpanshya, rozpiera mnie duma. Dwa kolorowe budynki z dużym placem zabaw codziennie odwiedza ponad 240 przedszkolaków z okolicznych osad. W doskonale wyposażonych klasach odbywają się zajęcia prowadzone przez nauczycieli. Przerwy dzieci spędzają na grach i zabawach, a pod koniec dnia każdy maluch dostaje ciepły posiłek. W grudniu z okazji oficjalnego zakończenia zambijskiego roku szkolnego organizuje się wielką uroczystość, w czasie której mali absolwenci otrzymują świadectwa i dyplomy. Grupa przedszkolaków ma także swojego rodzaju rodziców adopcyjnych na odległość w Polsce. Ich regularne wpłaty umożliwiają funkcjonowanie tej placówki, opłacanie nauczycieli i personelu pomocniczego, zakup pomocy dydaktycznych oraz mundurków. Kilka razy w roku przyjeżdżają do Mpanshyi polscy wolontariusze. Wszyscy podkreślają, że widok tak licznej gromady roześmianych i szczęśliwych dzieci jest bezcenny.

Afrykanie charakteryzują się wrodzonym poczuciem rytmu. Gdy słyszą muzykę, od razu zaczynają śpiewać i tańczyć. Odnoszę wrażenie, że potrafią się śmiać częściej i bawić znacznie lepiej niż wielu ludzi z zamożnej Europy. Parę razy uczestniczyłem we mszy świętej w afrykańskim katolickim kościele, podczas której wierni spontanicznie, poprzez taniec i śpiew wyrażali swoją wiarę. To kapłan musiał się do nich dostosować i czekać, aż emocje opadną, a zgromadzeni się wyciszą.
Kilkakrotnie gościłem u typowej zambijskiej rodziny. Wizyta mzungu to dla nich wielkie wydarzenie. Nie ukrywam, że i na mnie takie odwiedziny robiły wrażenie – były w końcu nowym doświadczeniem. W dobrym tonie jest przynieść na takie spotkanie drobne upominki dla wszystkich domowników. Za ok. 2 dolary na dzień przeciętną wielodzietną rodzinę z Zambii stać wyłącznie na bardzo skromny posiłek, ale przybycie gościa z dalekiego kraju uchodzi za świetną okazję do ucztowania. Do głównych dań zaliczają się wspomniana nsima (nshima), kapenta – smażone w oleju i mocno solone małe rybki, słodkie ziemniaki oraz kassawa – gotowane lub smażone bulwy manioku jadalnego. Na deser podaje się pyszne egzotyczne owoce. Potrawy spożywa się prawą ręką z jednej miski lub garnka. Bez wątpienia wspólne biesiadowanie zbliża osoby nawet z odległych części świata.

WALKA O SZCZĘŚCIE 

Moje wyjazdy do Zambii to trochę nietypowe połączenie turystyki z wolontariatem. Ten sposób podróżowania posiada jednak szereg zalet, z których najważniejszą stanowi możliwość bezpośredniego poznawania ludzi, ich kultury, warunków życia i języka. Dużo łatwiej przychodzi odkrywać nowy kraj, jeśli zaczyna się od spotkania z jego mieszkańcami. Do tej części Afryki turyści nadal nie zaglądają zbyt często. Z jednej strony to dobrze, bowiem zagarniająca wszystko komercja i tłumy przyjezdnych nie ułatwiają zwiedzania, ale małe zainteresowanie nie pomoże w rozwoju tej gałęzi gospodarki. Dla mnie liczy się fakt, że podczas wizyty w Zambii mogłem również zostawić w niej cząstkę siebie jako wolontariusz. Wierzę, iż przedszkole Arka Noego, przy którego budowie pracowałem, da wielu dzieciom dużo radości i zapewni im szczęśliwe dzieciństwo w tym z pewnością wartym bliższego poznania słonecznym południowoafrykańskim kraju.

autor: Krzysztof Rurański

 

 

 

Post Comment

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Verified by ExactMetrics